Sposób na kryzys: zbuduj dom z sąsiadem
Marzysz o własnej willi, ale brakuje Ci pieniędzy? Bierz przykład z przedsiębiorczych Holendrów z Almere. Pięć rodzin złożyło się tam na wspólny dom, dzięki czemu każda mieszka jak we własnej willi, choć ma sąsiadów. W pojedynkę nie byłoby ich stać na budowę, a tak mogli pozwolić sobie nie tylko na spory ogród, ale i świetny budynek projektu Next Architects
Marzenie o własnym domu z ogródkiem często przerasta możliwości finansowe jednej rodziny, zdarza się to nawet w zamożnej Holandii. Problem ten dotknął także parę Johana Bouwmeestera i Marlene Blokhuis, znaleźli oni wymarzoną rozległą działkę nad jeziorem, na wiejskich terenach pod miejscowością Almere, zarazem tylko 10 minut jazdy od jej centrum. Samo Almere to młode, szybko rozwijające się miasto godzinę drogi od Amsterdamu. Para postanowiła jednak nie rezygnować z zakupu działki i budowy domu - wpadła na pomysł, że może w grupie kilku rodzin uda im się stworzyć własny kąt.
Do idei przekonali jeszcze cztery rodziny i tak grupa 19 osób postanowiła kolektywnie wybudować pięć wymarzonych domów pod jednym wspólnym dachem. Korzyści były dla nich oczywiste - prowadzenie jednej większej budowy jest znacznie tańsze niż pięciu mniejszych, zamawia się materiały budowlane w większych ilościach, co też przekłada się na niższe ceny. Wynajmuje się jednego wykonawcę, płaci za jeden projekt jednemu architektowi. Do tego dochodzą oszczędności w jednej opłacie za wszelkie przyłącza mediów. Po wstępnej kalkulacji wyszło im, że wspólnymi siłami mogą sobie pozwolić na znacznie większy metraż dla każdej z rodzin, niż gdyby porywali się na budowę w pojedynkę.
Na kłopoty natknęli się już na początku drogi - nie potrafili znaleźć architekta, który podjąłby się niecodziennego zadania. W pierwszym biurze architekt z góry chciał im narzucić gotowy projekt, tymczasem oni chcieli dojść do wszystkiego drogą wspólnych rozmów, tak by wszystkie 5 rodzin zaakceptowało końcowy rezultat. W końcu usłyszeli o młodym, obiecującym biurze Next Architects. Jego projektanci przeprowadzili z rodzinami wstępne warsztaty, okazało się, że potrafili z ich chaotycznych żądań wyciągać odpowiednie wnioski - co zaważyło na ich ostatecznym wybraniu jako projektantów.
Rodziny postanowiły jednak usprawnić pracą nad budową poprzez wybór reprezentantów swoich interesów. ?Gdybyśmy tego nie zrobili, moglibyśmy w nieskończoność dyskutować. Wśród nas jest wiele zupełnie różnych ludzi, mamy historyka sztuki, trenera sportowego, menagera, każdy ma inne gusty i oczekiwania. Dlatego postanowiliśmy dla usprawnienia na każdym etapie powołać dwie osoby odpowiedzialne za daną działkę, której poświęcają się, zabiegają o nisze ceny o kontrahentów, w naszym imieniu rozmawiają z wykonawcą i projektantem. Na forum reprezentanci przedstawiali tylko pewne kwestie do wyboru, które grupa mogła przyjąć albo odrzucić? - tłumaczy jeden z inwestorów Cees Noordhoek. Dzięki takiemu systemowi pracy jak na profesjonalnej budowie rodzinom udało się dotrzymać budżetu i harmonogramu i uniknąć niepotrzebnych kłótni.
Podobnie postępowali przez cały proces projektowania. ?Często rodziły się sprzeczne interesy, coś co chciała jedna rodzina, kolidowało z oczekiwaniami innej. W takich spornych kwestiach decyzję pozostawialiśmy architektowi, on decydował. Okazuje się, że jego wybory prawie zawsze były najlepsze? - dodaje Noordhoek.
Architekt Michel Schreinemachers z Next Architects przyznaje, że praca nie była łatwa. ?Chyba nigdy nie musiałem tyle rozmawiać z klientami co przy tym projekcie. Pokazywaliśmy wiele wersji, które były dyskutowane, potem je modyfikowaliśmy. Ale od początku inwestorzy byli zgodni, co do jednego, że choć ma to być 5 oddzielnych willi, to mają wyglądać jak jeden dom. I że architektura obiektu miała być nieprzeciętna, miał stanowić lokalny landmark?.
Chwilą prawdy dla architektów była końcowa prezentacja gotowego projektu, rodziny miały wybrać z niego swoją cześć. Okazało się, że każda wskazała inne mieszkanie, takie, które najbardziej odpowiadało jej oczekiwaniom. Bob Krone i Paula van Dijk wybrali mieszkanie z dużą ilością ścian, bo mają sporą kolekcję malarstwa. Marianne Schram jako jedyna wzięła mieszkanie z oddzielną kuchnią, bo w weekend, gdy odwiedzają ją dorosłe córki, lubi z nimi przesiadywać przy śniadaniu przy kuchennym stole. Cees Noordhoek wraz żoną Jacquelien wybrali największe, 300-metrowe mieszkanie, gdyż mają trójkę dzieci. Architekci idealnie wstrzelili się w potrzeby wszystkich pięciu rodzin.
W ostatecznym rezultacie powstała Villa van Vijven, jak nazwali ją architekci - czyli willa dla pięciu. Rozrzeźbiony budynek ma ostry pomarańczowy kolor, barwa na elewacji nawiązuje do dachów domów na holenderskiej wsi, gdzie dominuje rdzawa dachówka. Budynek wygląda trochę jak przestrzenna układanka Tetris. Bowiem z prostokątnej bryły architekci wykrawali bądź dodawali kubatury w zależności od życzeń mieszkańców. W budynku znajduje się 5 jednostek mieszkalnych, każda o zupełnie innym metraż i rozkładzie, jednak wszystkie są równe pod względem dostępności oraz otwarcia na ogród.
Parter praktycznie nie istnieje. Willa została wyniesiona, na poziomie gruntu są tylko wejścia do mieszkań. Pod nadwieszoną bryłą powstał zadaszony plac, tutaj mieszkańcy parkują samochody, rowery, tutaj dzieci bawią się w czasie niepogody, tutaj sąsiedzi najczęściej natykają się na siebie, gdy wychodzą z domów. Na pierwszym piętrze wszystkie mieszkania mają przestrzeń dzienną, z której można wyjść wprost na ogród. Ten ostatni został podwyższony, tworzy wokół willi sztuczną górkę. Dzięki czemu pomarańczowy dom wraz z pofałdowanym trawnikiem wyróżnia się na tle okolicznego, płaskiego jak stół krajobrazu.
Aby zaoszczędzić każda rodzina otrzymała swój dom/mieszkanie niewykończone, z gołymi ścianami i podłogami. Każdy mógł już indywidualnie wyposażyć i wykończyć swoją część, dzięki czemu są one w pełni indywidualne.
Efekt nadaje nowe znaczenie terminowi kolektywne budownictwo. Zazwyczaj kojarzyło się ono źle albo z na poły dziką komuną hippisów albo, zwłaszcza pod naszą szerokością geograficzną, z narzuconym przez socjalistyczne państwo molochem, gdzie mieszkańców obdzierano z indywidualności i wtłaczano w masę.
W holenderskim domu naprawdę wszyscy mieszkańcy czują się jak u siebie w domu, gdzie jedna rodzina drugiej nie musi wchodzić w drogę, ale razem tworzą zgraną społeczność. Mieszkańcy mówią, że wcale nie nadużywają swojej gościnności, dwa razy w miesiącu robią wspólne ognisko. A gdy ktoś wyjeżdża na urlop, nie musi się martwić o podlewanie kwiatków czy wyprowadzenie psa. Zawsze znajdzie się jakiś sąsiad-współmieszkaniec gotowy do pomocy.
W dobie kryzysu takie kolektywne, czytaj wspólnotowe, przyjacielskie podejście może być dobrym sposobem na budowę własnego domu, także w polskich warunkach! A pomocni, znani nam dobrze sąsiedzi są w ciężkich chwilach na wagę złota.
- Więcej o:
- dom